Nic mnie tak nie irytuje we współczesnym żeglarstwie przyjemnościowym jak jego masowość. Jak sobie przypomnę, że kiedyś tam, sam byłem tego orędownikiem i czynnie się do tej masowości przyczyniałem, to mnie cholera bierze. Mój rocznik i jemu okoliczne były ostatnimi przed-masowymi lub pierwszymi z nadchodzącej fali masowych. A biorąc pod uwagę mój rodowód z głębokiego, pszenno-buraczanego, zapyziałego śródlądzia, powinienem napisać: do żeglarstwa trafiłem przed masowością, a żeglarstwo morskie zacząłem uprawiać w pierwszej fali masowości. Po wyprawach Teligi, Remiszewskiej, Baranowskiego, Puchalskiego, Jaworskiego, Chojnowskiej - Liskiewicz...
Kilka lat temu (wrzesień 2009) napisałem w „Znamiona jachtingu”* o rozróżnianiu żeglarstwa od jachtingu. Inspiracją do takiego ujęcia tematu były dostrzegane wady w masowości żeglarstwa na przełomie wieków. Tym razem pomijam wymienianie cech masowości i ich nie definiuję, zostawiam to czytelnikowi. :-)
Moje pierwsze wątpliwości do masowości mojej pasji życiowej, powziąłem w latach 90-tych. To wtedy zaczęła dominować komercyjna forma kursów, płacenie za szkolenie na wodzie i zarobkowe uczestniczenie w egzaminowaniu na stopnie żeglarskie. Komercja organizowana przez reperujące swoje finanse organizacje, stowarzyszenia, kluby i konkurujące z nimi nowe zjawisko – prywatne szkoły żeglarstwa. Moją reakcją na to „nowe” było zaprzestanie prowadzenia wykładów na kursach, zaprzestanie szkolenia na wodzie i rezygnacja z udziału w egzaminach żeglarskich.
Wyjaśniam: sam byłem szkolony darmowo. Kursy żeglarskie wtedy były za darmo – w organizacjach, stowarzyszeniach i w klubach. W tych czasach koszt wyrobienia książeczki żeglarskiej, opłat egzaminacyjnych i za wystawienie patentów był na tyle niski, że nie rujnował kieszeni rodziców licealisty lub kieszeni studenta. Nawet dotyczyło to stopnia instruktora żeglarstwa PZŻ i j.st.m. Pierwszym poważnym kosztem dla mojej studenckiej kieszeni były opłaty za sesję manewrową, opłaty egzaminacyjne i opłata za patent jkżb. Tu nie było już zmiłuj się. Dodatkowym kosztem były dojazdy na egzaminy, w moim przypadku Wrocław – Gdynia (egz. manewrowy), Gliwice (egz. pisemne i rozbójnik). Z uwagi na poświęcony czas, był to jeden uczciwy semestr nauki jak na studiach inżynierskich.
W owych czasach naturalnym było pokoleniowe przechodzenia ze szkolonego w szkolącego. Załamało się to w latach 90-tych, za sprawą rozpowszechnienia się komercyjnej formy nauczania żeglarstwa. To wtedy całkowicie odstąpiłem od szkolenia i nauczania młodszych pokoleń w żeglarstwie. Ale zdążyłem się środowisku zrewanżować: w latach 70-tych mnie szkolono, w latach 80-tych ja szkoliłem. :-)
Kolejnym symptomem współczesnej masowości stali się „zawodowi” kapitanowie. Sam w latach 80-tych uprawiałem pół-taksówkarstwo (za wikt i opierunek w postaci diet przekazywanych do kasy jachtowej) najmując się do prowadzenia rejsów z załogami „obcych” klubów na ich jachtach. Mój klub nie dysponował jednostką morską. Poznałem gorycz namiastki bycia taksówkarzem. Wtedy to wykluczyłem poświęcenie się roli zawodowego kapitanowania w amatorskim żeglowaniu.
Od razu wyjaśniam: nie każdy, wręcz bardzo nieliczni, mogą z sukcesem prowadzić profesjonalne, zawodowe szkolenie oraz organizowanie i prowadzenie rejsów komercyjnych. I nie chodzi tu o wiedzę, doświadczenie oraz umiejętności żeglarskie – to jest proste, prymitywne i łatwe do osiągnięcia - wymaga jedynie czasu i nauki.
Uprawianie komercyjnego żeglarstwa i życie z niego, wymaga specjalnych PREDYSPOZYCJI, PASJI do nauczania w każdych warunkach, UCZCIWOŚCI, olbrzymiej kultury osobistej w każdej życiowej sytuacji, długotrwałej odporności na stres, będąc non-stop poddawanym ocenie przez klientów. Wymaga wszelkich pozytywnych cech zawodu taksówkarza, hotelarza, kelnera, pilota wycieczek, nauczyciela i opiekuna dzieci. Klient wcześniej czy później, ale zawsze pomyśli: jak się bierze wynagrodzenie za pływanie, a ja płacę za swój rejs / urlop / wczasy / wycieczkę itd., to... WYMAGAM.
Znam i obserwuję kilka osób, które będąc pasjonatami żeglarstwa, też z pasją zawodową szkolą, nauczają i wychowują MŁODE pokolenia żeglarzy, odnosząc sukcesy i mając satysfakcję. Ale stronią od wczasowych i taksówkarskich form zawodowych :-)
Życie z żeglarstwa klienckiego jest bardzo ciężkim chlebem, przy zachowaniu wcześniejszych wymogów, zapewnia jedynie minimum egzystencji i bardzo szybko powoduje wypalenie zawodowe. Bardzo, bardzo... bardzo nieliczni chcą i dobrze żyją ze swojej pasji – z żeglarstwa! Nie potrafię sobie wyobrazić swojej pasji organizując dla klientów wczasy pod żaglem („pod gruszą”) w roli kapitana (+ stewarda**).
Ogłoszenie komercyjne: mam jacht i wszelkie stosowne uprawnienia, tuninguję busy na kabriolety z dachem w trójkątną harmonijkę!
Czy tym samym nawołuję do niemożliwego powrotu niemasowego uprawiania żeglarstwa? Nie. Miało to „elitarne” (nie masowe) swoje też ciemne strony: znikomość występowania formy żeglarstwa armatorskiego, tego najnaturalniejszego! Tym samym brak najswobodniejszej formy żeglarstwa, dającej samodzielność wyboru: kiedy, dokąd, z kim i jak chcę płynąć. Również znikome możliwości uprawiania żeglarstwa solo – zwanego samotniczym (wymagano specjalnych, jednorazowych, indywidualnych zezwoleń). Dalej: jedyna możliwa (i jedyna „słuszna”) droga rozwoju w żeglarstwie: ż.j. > st.j. > st.j.pu. > j.st.m. > i ewentualnie > j.k.ż.b. > j.k.ż.w. > „mandaryn” i gdzieś po drodze (od st.j.) dodatkowo inst.żeg.PZŻ. Zmora przełomu lat 80/90-tych, czyli t.zw. żeglarskie rejsy „dywanowe” do Holtenau, stąd na kursach powrotnych do kraju wszystkie koje były zajęte … dywanami. Chyba wystarczy tych ciemnych stron ówczesnych czasów w żeglarstwie?
Tu wyjaśnienie tłumaczące nadal (w XXI w.) mizerną masowość żeglarstwa armatorskiego w polskich warunkach. Masowymi armatorami mogą być tylko ci, co mają szczęście mieszkać bezpośrednio nad akwenami morskimi lub śródlądowymi. Tylko wariaci (niegroźni) porywają się na bycie właścicielem (armatorem) jachtu z dojazdem przekraczającym 50 km. Piszę o masowości uprawiania żeglarstwa, a nie o masowości życiowych pasjonatów żeglarstwa. Różnica jest kolosalna.
Dodatkowo, masowość armatorska przy naszym prostoliniowym i zapiaszczonym (no dobrze, plażowym) wybrzeżu jest w sposób naturalny ograniczona. Pisząc to mam na myśli brak naturalnych miejsc postoju przy licznych przystaniach, pomostach i na skrytych kotwicowiskach – jak w szkierach, fiordach i przy znacznie urozmaiconych liniach brzegowych.
Dla mnie synonimem szczęścia jest mieszkać w domu z widokiem na pomost, przy którym cumuje własny jacht w klarze portowym, gotowy do żeglugi! Pisząc to nie mam na myśli apartamentu w gdyńskiej Sea Towers, z widokiem na nową marinę (już za niedługo), nie mam też na myśli pokoju w Hotelu Sofitel Grand lub w Sheraton Sopot Hotelu z widokiem na Sopot Marinę. Znów marzę o starym domu rybaka na wyspie Borteroya, w archipelagu Risvaer - wewnętrzne Lofoty. Raz już to marzenie spełniało się nam przez kilkanaście miesięcy (gościnnie)***.
Pociesza mnie obserwowane ustabilizowanie się masowości żeglarstwa, pewne dostrzegane przesycenie w społeczeństwie tą „nobilitującą” formą wczasowania i … wyemigrowanie najaktywniejszych klientów wczasowego pływania na coraz odleglejsze akweny. Tu chłodny i szorstki Południowy Bałtyk wykazał swoje pozytywne cechy. Mazury w „samo-ratowaniu”, są w zbyt ciepłej strefie klimatycznej :-)
Cieszy powstawanie nieformalnych grup osób (rodzin), w celu wspólnego wyczarterowania jachtu, wspólnego eksploatowania jednostki z zaprzyjaźnionymi właścicielami itp. Czy też powstawanie różnych inicjatyw i form wespół-żeglowania nie komercyjnego, zalążki mini stowarzyszeń, drobnych klubów, asocjacji, wraz z możliwym reaktywowaniem wypróbowanej formy maszoperii.
Dla mnie żeglarstwo jest sposobem życia, żeglarzem się jest (lub się nie jest). Jachting jest wyłącznie jedną z form wypoczynku, rekreacji, urlopowania, wczasowania.
W chwilach ostatniego trzęsienia ziemi w Nepalu, pod Mount Everestem było 1000 himalaistów. To masowość zdobywania szczytu. Marnym pocieszeniem jest obniżenie Czomolungmy o 2,5 cm w efekcie tego trzęsienia ziemi. Mimo, że rekord Tenzinga Norgaya i Edmunda Hillarego jest nie do pokonania, presja wejścia na Mount Everest przez „każdego” nie zmaleje.
Życzę ciekawego sezonu 2015 w niemasowych okolicznościach!
Wacław Sałaban, maj 2015r.
* tekst ukazał się równolegle w SSI [www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=1230&page=15] oraz w „Żagle +JM” [www.zagle.com.pl/publicystyka/nasz-jachting,35_8337.html].
** http://fri.info.pl/brudne-gary-w-jachtingu/ + http://fri.info.pl/brudne-gary-w-zeglarstwie-cz-2/ + http://fri.info.pl/nie-boso-i-nie-w-ostrogach/
*** http://fri.info.pl/risvaer/ + http://fri.info.pl/do-zobaczenia-risvaer/