Ponure, rozkopane i rozgrzebane przez budowy Trondheim przywitało nas intensywnym deszczem już podczas lądowania na pobliskim lotnisku. To miasto, były przedsionek dalekiej północy, poza katedrą nie ma nic szczególnego. Była stolica Norwegii – i dobrze że była, reklamuje się starą, tradycyjną zabudową tuż na brzegami rzeki i kanałów, która z bliska nie zasługuje na miano odrestaurowanej, a jedynie podmalowanej i podszpachlowanej. Daleko Norwegom do precyzji szwedzkiej i pedantyczności duńskiej. Jednak w przeciwieństwie do tych nacji, mają dużo ropy i gazu oraz w miastach wszystkie kolory i odcienie, wszelkich innych nacji ze świata.
Wypełniliśmy w Trondheim obywatelski obowiązek, a wychodziliśmy z lokalu wyborczego z przeświadczeniem zaburzenia jednomyślności wyniku wyborczego norweskiej polonii. I mimo nie do końca sklarowanego jachtu, opuściliśmy przereklamowane Trondheim w pośpiechu, co było widoczne na obrazach z kamery internetowej [Olku dziękuję za skany]. Z różnych przyczyn wypłynęliśmy 1,5h przed rozpoczęciem kalendarzowego lata (o h 1328), w poniedziałek 21 czerwca, który to moment planowałem na oddanie cum :-)
W pierwszym kontakcie z naturą norweską powalał nas lazur wód w fiordzie, dorównujący kolorytowi Gangesu i innych rzek w okresie monsunu. Chyba spowodowany znacznym spływem wód rzeki Nidelwa, nad którą leży Trondheim. Góry może i duże, a na pewno spowite mgłą, chmurami, mżawką i innymi stanami skupienia wody, też miejscami ośnieżone, były w kolorze wszelkich odcieni szarości, częściowo pokryte burą zielenią.
Pierwszy tydzień żeglugi upłynął na zapoznaniu się ze specyfiką akwenu: fiordy, labirynty wysp, pływy, wiatry spadowe, beznocne doby, deszcze i krótkotrwałe przejaśnienia zawsze wykorzystywane do podsuszenia jachtu - poprzednie załogi nie miały tych możliwości. Zaształowanie wszelkich drobiazgów, drobne naprawy jachtu i wyposażenia, wypełniały nam każda wolną chwilę. Po kilku dniach weszliśmy w zwykły rytm żeglugi, czyli 15-30 Mm na dobę.
Postoje na spanie, zatankowanie wody i podładowanie akumulatorów w jachcie i w laptopach, przypominały okazjonalne parkingi przy autostradach. Z reguły dobierane przypadkowo, w zależności od trwania żeglugi oraz osłony od fal i wiatru. Najczęściej były to typowe porciki rybackie przy stałym lądzie, obecnie bazy dla wędkujących w morzu: Mandal (Selbekken), Brekstad, Sandnes, Bessaker, Saetervagen. Wszystkie wysoce zurbanizowane, co nie znaczy że przy kejach gościnnych sensownie wyposażone.
Przez tą część rejsu zadawałem sobie pytanie: Ciekawe gdzie? Odkąd ? Poczuję tę odległą i surową północ Norwegii? Temperatury pasowały, deszcze i pływanie w lepkiej mgle też, ale ucywilizowanie i zurbanizowanie mijanych gór, fiordów i wysp, budziło wątpliwość do „tajemniczości” wybrzeża Wikingów. Jedynie natura, fauna i flora nie zawiodły. A w drugim i trzecim tygodniu rejsu, zaczęliśmy poznawać TĄ Północ Norwegii. Początkowo sporadycznie, miejscowo, a im dalej, to regularniej. Opiszemy te miejsca.
ws