Petterbua

Gjaeslingen jest jedną z kilku wsi w rejonie Vikna, na wybrzeżu północnej Norwegii, w archipelagu obejmującym około 80 wysepek i skał, położonych na stosunkowo płytkich wodach. Największa z wysp ma długość 800 metrów, a najwyższe wzniesienie – 45m nad poziom morza. Wieś położona jest wewnątrz archipelagu, wokół naturalnego portu, dobrze zabezpieczonego przed prądami i falami morskimi. Wioska rybacka jest bardzo stara, o czym świadczą znaleziska archeologiczne – starożytne kamienne ościenie.

W czasach nam współczesnych już w 1909 roku opisywano ten rejon jako jeden z najlepszych do zimowego połowu dorsza na południe od Lofotów. W szczytowym okresie wieś zamieszkiwało do 4 tysięcy mężczyzn i kobiet, pracujących przy połowach i przetwórstwie ryb, a doskonałej jakości sztokfisze (suszone dorsze) sprzedawane były w całej Europie. O znaczeniu wsi świadczyć może fakt, że na lata 1907-1908 przyznano jej rządową dotację, dzięki której zbudowana została i oddana do użytku 9 października 1907 roku linia telefoniczna, umożliwiająca kontakt z lądem. Raport z roku 1904 podawał, że w archipelagu i jego okolicach istniało 100 rorbuer – domów rybackich. Obecnie istnieje ich kilkanaście – odrestaurowanych, ale z zachowaniem dawnego stylu, do braku toalet włącznie. Można tu podziwiać domy (z norweska rorbuer, tłumaczenie na angielski jako „kabiny” lepiej oddaje ich charakter niż słowo „dom”) mieszkalne, budynek szkoły, solarnię, przetwórnię oleju z wątroby dorsza, budynek sanitarny, sklep i budynek „spotkań”. Nie zwiedzaliśmy ich, ale obecnie są w części centralnej dwie dobrze wyposażone sale konferencyjne i zaplecze sanitarne. Do ubikacji trzeba popłynąć łódką!!! W domach-kabinach mieszkało kiedyś do 20 mężczyzn z kucharką/kucharzem. Były też domy dla rodzin z dziećmi – w żadnym pomieszczenie mieszkalne nie przekraczało 16-20m2, a spało się na piętrowych drewnianych łóżkach. Trudne warunki lokalowe i sanitarne były przyczyną licznych epidemii chorób zakaźnych (w tym gruźlicy) oraz wszawicy.

Migracje dorsza są nieprzewidywalne (zdaniem specjalistów) i już w roku 1940 wieś i okolica znacznie straciły na znaczeniu. Większość mieszkańców przeniosła się do Rorvik lub na inne, większe wyspy. Po wielu latach, dzięki zapaleńcom, wyspy zostały wpisane na listę dziedzictwa narodowego Norwegii i objęte programem ochrony. Stworzono tutaj skansen – muzeum „żywe” – domki-eksponaty są udostępniane turystom. Domki są przewidziane dla turystów z własnym wyżywieniem, ale podobno można też zamówić posiłki, głównie rybne.

Odwiedziliśmy jeden z takich domków –„ Petterbua”. Nie wiadomo skąd taka nazwa. Informator dla ciekawskich (oczywiście po norwesku) jest w nim wyłożony i można poczytać, ale trudniej zrozumieć. Dowiedziałam się z niego, ze nazwy domów wywodziły się najczęściej od nazwisk lub nazw rodzinnych miejscowości ich właścicieli, a właścicielami nie byli rybacy. Przeważnie domy stawiali zamożni właściciele terenu, wynajmując je rybakom zatrudnianym do pracy przy połowach i przetwórstwie.

W dobrze widocznym miejscu na ścianie domu wisi regulamin korzystania. Nie różni się w zasadzie od podobnych, spotykanych w tego typu schroniskach na całym świecie. Główna zasada – pozostaw miejsce w takim stanie, w jakim je zastałeś. Dodatkowo należy na godzinę przed odjazdem zgłosić domek do „odbioru” – inspekcji. Opiekunem i administratorem wszystkich obiektów jest Muzeum Sztuki Północnego Trondelag w Rorvik.

Petterbua to dom dwukondygnacyjny, jak większość sąsiednich. Z pomostu (nowoczesny, pływający) wchodzi się po skalnym brzegu (zabezpieczenie stanowi „poręczówka”) na poziom drzwi wejściowych i drewnianego pomostu. Całość oczywiście wzniesiona na palach.

Parter domu to cztery pomieszczenia, przechodnie. Wchodzimy przez sień, w której jest żeliwna umywalka z zimną wodą, lustro, półki, wieszaki na odzież, a w kącie stary drewniany cebrzyk do mycia (kąpieli) i kilka współczesnych, plastikowych miednic. Następne pomieszczenie to kuchnia, wyposażona już współcześnie – mikrofalówka, kuchenka elektryczna, kredens z naczyniami i sprzętami kuchennymi, stół. Z kuchni drzwi prowadzą do głównego pomieszczenia – pokoju z piecykiem żeliwnym, stołem z krzesłami i jednym tapczanem. Pod ścianą, dyskretnie, zamontowano grzejnik elektryczny. Stąd kolejne drzwi prowadzą do składziku – tam jest przygotowane drewno na opał i zgromadzone różne sprzęty. Jest też wyjście „gospodarcze” – na drugą stronę domu. W głównym pokoju są też strome, drabiniaste, schody na stryszek – niski, ale zaopatrzony w kilka tapczanów, z kocami i poduszkami. Całość skromna, prosta, ale czysta i przytulna. W oknach zasłonki, na tapczanie w głównym pokoju dwie kolorowe ozdobne poduszki.

W deszczowy i zimny dzień, trochę zmarznięci, z dużą przyjemnością spędziliśmy tam, przy świeczce, parę godzin. Z frontowych okien domu mamy widok na pozostałą część osady, a z drugiej strony na drogę, którą można dojść do sąsiadów.

Wielka szkoda, ze gruby segregator z informacjami na temat archipelagu, jego historii i mieszkańców, nie jest opracowany także w języku angielskim – sądząc z zamieszczonych tam kopii rycin, zdjęć i szkiców – można by się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.

Ela